ŁYSY WĄŻ artykuły i komentarze |
MACIEK - KOSMITA Od kiedy pamiętam, był zwolennikiem delikatnego spiningowania. Zresztą innych metod nie uznawał – spining i nic więcej. Żyłka osiemnastka, to już dla niego „ gruby sprzęcior „ – takich nie używa. W kulminacyjnym momencie swojego wędkarskiego, ultralightowego szaleństwa, biegał po Wiślanych brzegach z żyłką 0,10mm i najmniejszymi paproszkami dłubał okonki i kleniki. Brań miał sporo, jednak zdobycze nie były powalających rozmiarów. Gdy na mikroskipijną przynętę skusił się wymiarowy bolek czy sandacz, jego delikatny kijaszek trzeszczał, wyginał się po rękojeść, a Maciek – Kosmita nerwowo dreptał za uciekającą z nurtem rybą. Nie znaczy to jednak, że łowił sam narybek, bo trafił się i zębaty pod 80 cm ale na grubszą żyłkę – 0,14mm. Każda jego zdobycz była niemal rytualnie odhaczana i odzyskiwała wolność. Jest dobrym, kumatym wędkarzem ale ..... No właśnie – zawsze jest jakieś ALE. Otóż każda nasza wspólna wyprawa była dla mnie pełna zaskakujących przygód – dosłownie każda. Maćka prześladował pech. Gdzie się nie ruszył, gdzie nie pojechał – coś się musiało wydarzyć. Ilość kąpieli jaką zaliczył w ciuchach była zawsze imponująca. Ilość utopionego sprzętu, przynęt urwanych na drzewach – również. To tylko jedna z wypraw, nie wyróżniająca się za bardzo spośród innych wspólnych przygód. Umówiliśmy się na pętli autobusowej o 12-ej. Spóźnił się ponad pół godziny, bo uciekał przed „ kanarem „. Maciek – Kosmita wydawał pieniądze tylko ( !!! ) na sprzęt wędkarski, więc wydatek dwóch złotych na bilet autobusowy wydawał się rażąco dużą rozrzutnością. Jednak tym razem mu się nie opłaciło, bo wyskakując z autobusu wypadło mu z plecaka małe pudełeczko z woblerkami. A więc zaczęło się jak zwykle....od pecha... W dodatku na spotkanie przybył mocno zziajany, bo kanarowi bardzo zależało na wypisaniu mandatu i gonił go przez kilka dobrych minut. Maciek jednak był lepszym sprinterem i nie dał się dopaść... Podczas podróży w jego „ tajną „ miejscówkę, raczył mnie opowiadaniami o kleniach i boleniach, tylko czekających na nasze przynęty. Oczyma wyobraźni widziałem jak pięknie pracuje mój nowo nabyty kijaszek i amortyzuje szaleńcze odjazdy pięknej rapy. Mój rozmówca tak się zagłębił w monologu, że przejechaliśmy trzy przystanki za daleko i czekał nas dwukilometrowy spacer po żużlowej drodze pełnej sporych dziur. Po dotarciu na zapomnianą, Wiślaną opaskę rozłożyliśmy sprzęt i zaczęliśmy połowy. Tego dnia woda wydawała się martwa i nawet małe uklejki pochowały się w zakamarkach dna i nie pokazywały się na powierzchni. Po jakimś czasie zaczęło mi się nudzić, więc usiadłem na kamieniu i obserwowałem poczynania mojego towarzysza. Maciek jak zwykle łowił bardzo delikatnie, ale za to mikroskopijny twisterek na malutkiej, wolframowej mormyszce leciał całkiem daleko. Przynętę prowadził w bardzo wolnym opadzie, wzdłuż kamiennych umocnień brzegu. Po kilku minutach energicznie lecz z wyczuciem zaciął, ale zamiast spodziewanej ucieczki sporego klenia, nastąpił twardy zaczep. Przynęty nie udało się odstrzelić, więc kolega zdjął buty, podwinął nogawki i powoli wszedł do wody. Przynęta zaczepiła się o jakiś patyk i ani myślała wyjść z zaczepu. Po kilku minutach bezowocnych prób odczepienia, pękła cienka żyłeczka. Przez cały ten czas cicho rechocząc robiłem z ukrycia zdjęcia, bo Maciek wyglądał trochę jak jakiś wyłaniający się z odmętów potwór z bagien. Cienkie, długie kończyny i wielkie, czarne polaroidy nadawały mu wygląd nie tyle straszny, co trochę komiczny. Do tego Maciek często gadał sam do siebie, więc ubaw miałem po pachy. Na koniec mocząc nogi usiadł na sporym kamieniu wystającym z wody, a wiszący na szyi telefon po prostu ..... plumknął w Wisłę. Nie wiem jak to się stało, ale przyzwyczajony do prześladującego go pecha nawet się nie wkurzył tylko zamieszał ręką pod powierzchnią wody i wyłowił zamoczoną Nokię. Po kilkuset metrach dotarliśmy do sporej zatoczki, gdzie metr od brzegu zakotwiczony był kawałek pływającego pomostu. Ot – dwie duże pływające blaszane beczki, a na nich zbitych kilka desek. Maciek pierwszy dopadł do znaleziska i zwinnym susem wskoczył na deski. Wtedy dopiero się okazało, że pływający pomościk wcale nie był zakotwiczony przy brzegu... Łowca na swoim nowym okręcie, w niekontrolowany sposób odpłynął jakieś trzy metry dalej w kierunku środka zatoczki. Stał z rozdziawioną paszczą i nie wiedział co ma zrobić. Nie miał jak się rozpędzić, więc nawet wyjątkowej długości skok musiał zakończyć się lądowaniem w wodzie. Starałem się zachować powagę, jednak wiedziałem że finał będzie śmieszny, więc mimo starań rechotałem na całego. Wyobrażałem sobie, jak Maciek robi dwa szybkie kroki, odbija się od krańca desek i ląduje po jajka w wodzie. Nie mogłem opanować wesołości... Złapałem rzucony Maćkowy spining i odsuwając się na bok zrobiłem mu trochę miejsca na lądowanie, które i tak musiało zakończyć się katastrofą. Rozbitek miał tylko dwa metry rozbiegu, ale zebrał się w sobie, aby dobrze wykorzystać swój pas startowy. I faktycznie – ruszył energicznie do przodu, tylko zamiast „ wyjść z progu „ całym sobą, do przodu wystartowały same nogi, a reszta Maćka została na miejscu. Chude nogi zaopatrzone w przyduże buty zatoczyły niemal koło, a Maciek runął na plecy do wody. Biedaczysko wpadł w poślizg podczas startu. Przez chwilę na powierzchni wody została sama czapka, jednak po sekundzie wynurzyły się otwarte usta i powiedziały krótkie stwierdzenie – „ o k*rwa..., ale je*łem... „. Tego już nie wytrzymałem. Poskładało mnie i płakałem ze śmiechu leżąc na trawie. Gdy zobaczyłem jak próbuje wytelepać się z przybrzeżnego mułu wyciągając rękoma nogi – po prostu umarłem ze śmiechu. Nie ładnie śmiać się z kolegi, ale to mnie przerosło. A na dodatek okazało się, że w ferworze walki muliste dno zassało buta i Maciek na jednej nodze miał tylko czarną, smętnie wyciągniętą skarpetę. Nie mogłem złapać tchu..... To był koniec naszej wyprawy, ale nie koniec Maćkowego pecha. Wracaliśmy autobusem – ja uradowany, a mój towarzysz już lekko przeschnięty, jednak w jednym bucie. Jego wygląd wzbudzał uśmiechy na twarzach podróżujących z nami pasażerów. Zresztą ja też nie mogłem wyrobić... Następnego dnia się dowiedziałem, że gdy wysiadłem Maciek na chwilę przysnął w autobusie. Tuż przed pętlą obudził go ... kontroler biletów, któremu mój kolega kilka godzin wcześniej uciekł. Wygląd zdezelowanego wręcz spiningisty ruszył nieco sumienie kanara, bo powiedział mu krótkie – „ uciekaj „. I tak to Maciek w jednym bucie pośpiesznie opuścił miejski środek transportu publicznego. To nie jedyna Maćkowa przygoda, którą miałem okazję podziwiać z bliska. Każde nasze wspólne wędkowanie, urozmaicone było jakimś niesamowitym „ wyczynem „ w wykonaniu kolegi. Na każdym kroku prześladował go pech – a to wskoczył z rozpędu do łódki, która nie była przywiązana a w środku nie było wioseł, a to wychodząc z niej, gdy jedną nogą był na brzegu łódź zaczęła odpływać i druga noga została na pokładzie.... a to wyławiając wędkę za bardzo się wychylił przez barierkę na pomoście.... Wspólne wypady dały mi sporo powodów do radości, bo na szczęście żadne pechowe zdarzenie nie było groźne. No może poza jednym, kiedy to Maciek patrząc przez okno pociągu na peron pewnej podwarszawskiej miejscowości mówił – „ zobacz jakie wieśniaki .... jakie mordy mają .... kajdaniarze ....” . A ja z przerażeniem uśmiechałem się do stojących nad nami olbrzymich dresiarzy, którzy z niedowierzaniem słuchali słów Maćka, patrząc a to na nas, a to na swoich kolegów stojących na peronie.... Tylko wtedy miałem pełne porcięta... Na koniec chciałbym zaznaczyć, że pomimo pecha który wiecznie prześladuje mojego kolegę – on potrafi łowić ryby. Nie raz potrafił zaskoczyć obserwatorów, wyciągając ładnego klenia czy sporego okonia. W zeszłym sezonie na żółtego twistera wyholował kilka niemałych karpi, a wszystkie poprawnie zacięte w kącik pyska. Przeciwności losu nie są w stanie stłamsić jego pasji.... Czego życzę każdemu z nas... ;-) Połamania P.S. – a dlaczego Kosmita ? Hmm, to po prostu do niego pasuje.... |